sobota, 16 marca 2019

Piąty bieg, czyli zapiski z trasy

Nie czując dni, godzin, lat,
Nie licząc zysków, ani strat,
Okrążamy, opływamy wokół świat.
A jeśli drugi widać brzeg,
Muzyka to najlepszy lek,
Ona jest jak w długiej trasie
Piąty bieg!
Hit Budki Suflera za równe 3 miesiące będzie obchodził swoje 20-lecie. Data wyjątkowa i dla mnie, bo zbiegnie się z jednym z ważniejszych wydarzeń w moim życiu, ale dzisiaj nie o tym, chociaż wszystko jest ze sobą powiązane misternie utkaną siecią decyzji, zdarzeń i uczuć.


Droga, trasa, podróż – to zawsze dawało mi wolność, a odkąd zaczęłam przemieszczać się samochodem, a nie pociągiem, wolność czuję w zdecydowanie większym stopniu. To ja decyduję, kiedy wyjadę i kiedy wrócę. Kiedy będę chciała mieć przystanek, którą drogą wyruszę i czy może przypadkiem nie zboczę z wytyczonej trasy. Mam swoje zwyczaje, rytuały, którymi dzisiaj się z Wami podzielę, bo blog, gdyby nie zima, zarósłby chaszczami.

Planowanie to już nawet nie jest ten etap, że zamykam oczy i ołówkiem celuję w mapę, wybierając kierunek. Teraz większość wypadów jest związana z innymi celami, więc kierunek przeważnie jest znany, czy nawet przez pewne okoliczności narzucony, ale pozostaje cała reszta do zaplanowania według własnego uznania. I tak na przykład – trasa przejazdu. Lubię przed trasą włączyć dużą mapę na komputerze i sprawdzić – gdzie są wykonywane roboty drogowe, podejrzeć stan nawierzchni, porównać znane szlaki z jeszcze nieodkrytymi alternatywami. Następnie zaznaczam fiszkami w atlasie drogowym strony, po których wiedzie moja trasa, by w razie awarii móc szybko się zlokalizować i wybrać ewentualny objazd. Wtedy już wiem, ile może zająć mi droga, więc ustalam godzinę wyjazdu, by było optymalnie. Nigdy nie wyjeżdżam po czasie, z reguły udaje mi się wyjechać trochę wcześniej, niż zakładały plany, tak lubię najbardziej.

A kiedy trasa już zaplanowana, trzeba przygotować się do jazdy i nie chodzi mi tu bynajmniej o ustawienie fotela i lusterek, czy też sprawdzenie płynów ustrojowych w samochodzie. To jest oczywista oczywistość, a chodzi mi raczej o rozwiązania, które ułatwiają funkcjonowanie za kierownicą i umożliwiają maksymalnie wygodną i bezpieczną podróż.


Nie korzystam z nawigacji samochodowej. Postanowiłam to sobie kilka lat temu i kurczowo się tego trzymam. Znam geografię Polski, główne szlaki raczej nie mają dla mnie tajemnic, a GPS w telefonie włączam tylko i wyłącznie wtedy, kiedy dojeżdżam do nieznanego adresu i nie chcę błądzić. Dużo więcej zapamiętuję, jeżdżąc bez nawigacji – zwiększona koncentracja pomaga zapamiętywać charakterystyczne punkty zdecydowanie lepiej, niż rozleniwione podążanie za niebieską strzałką.

Nie rezygnuję jednak całkowicie z technicznych dobrodziejstw. Przede wszystkim przygotowuję słuchawkę bluetooth, by móc bezpiecznie rozmawiać przez telefon. Rozmowa na głośnomówiącym jest dla mnie niewygodna, a kiedy mam pasażerów – bywa wręcz niekulturalna albo niewskazana – np. jeśli dzwoni ktoś z pracy. Słuchawka jest podłączona za pomocą bluetooth do telefonu, a telefon w uchwycie na szybie, by nie było konieczne spuszczanie wzroku z drogi, przy operowaniu sprzętem.

Nieodłączna jest mi także ładowarka do gniazda zapalniczki, dzięki której mogę podładować telefon, a czasami używam także kamerki samochodowej. A kamerka w zasadzie ma same plusy – jedynym minusem może być potrzeba wzmożonej prywatności – kamera nagrywa obraz i dźwięk, więc może zarejestrować treść prowadzonych w samochodzie rozmów. Oczywiście – nic nie stoi na przeszkodzie, by wyłączyć nagrywanie dźwięku, ale czasami muzyka w tle nadaje świetny klimat nagranym widokom, więc jak ze wszystkim – umiar potrzebny.

Muzyka to kolejna ważna dla mnie sprawa. Czasami lubię posłuchać radia, ale zasięg czasami zanika, albo pojawia się szum, kiedy nakłada się na siebie kilka pasm jednocześnie. Lubię śpiewać w samochodzie i, na szczęście dla moich pasażerów, wychodzi mi to całkiem dobrze. Nie wyję bez sensu i nie próbuję śpiewać piosenek w nie moich tonacjach, ale mam kilka hitów, które wykonuję całkiem spoko i są to nie tylko polskie piosenki ;) No, ale nie o tym chciałam, tylko o doborze muzyki. Każdy lubi to, co lubi i nie będę tutaj się rozpływać nad konkretnymi wykonawcami. Uwagę mogę jedynie zwrócić na to, że nie wszystko, co lubimy słuchać w domu, nadaje się do auta. Są utwory, które mnie tak uspokajają, że w samochodzie, w połączeniu np. z wycieraczkami przedniej szyby, skończyłabym ukołysana do snu w jakimś rowie. Mam jednak szczęście, bo o muzykę od pewnego czasu się nie martwię – dostarcza mi ją M. Jest to przeważnie deep house – spokojne, ale o dużym ładunku energetycznym utwory, które odprężają ucho, a jednocześnie nie powodują senności za kółkiem. Chyba nie ma nic piękniejszego, niż dobra muzyka towarzysząca pierwszym promykom nowego dnia gdzieś na dwupasmowej autostradzie...


A teraz chyba najfajniejsza sprawa – rytuały drogowe. Bo to jest właśnie to, co lubię najbardziej w trasach. Oczywiście: planowanie, przygotowanie techniczne, sprawdzenie sprawności auta, to jest ważne i to lubię, ale smaczku nadają właśnie te nieformalne, tylko moje małe przyzwyczajenia, które dają mi radość, uciechę, przyjemność i definiują podróż jako MOJĄ. W zależności od kierunku, mam swoje ulubione miejsca, na których robię przerwy. Uprzedzam od razu, że wpis w żaden sposób nie jest sponsorowany i nie będę linkować opisywanych miejsc. Jeśli ktoś będzie chciał, sam sobie poszuka ;)

Lubię kawę i jestem od niej uzależniona od 10 lat. Czarna, mocna, niesłodzona, z tak zwanym gruntem – bez niej nie wychodzę z domu, jednak spożycie takiej rano nie stoi na przeszkodzie, by po kilkudziesięciu kilometrach zrobić w trasie postój na kolejną kawę, z ekspresu. Kierunek jazdy nie stanowi problemu, bo stacje Orlenu są wszechobecne, a ja właśnie od nich najbardziej lubię kawę. Kiedyś nawet kupiłam ziarenka od nich, ale zmielone i zalewane wrzątkiem już nie miały takiego smaku jak te parzone w ekspresie. Kawa z sieci tych stacji w połączeniu z hot-dogiem to smak moich podróży. Że niewyrafinowany? Cóż ja mogę ;) Rzadko jeżdżę, ale jak już jadę, to z przytupem, bo daleko, to mogę sobie pozwolić, ale to nie wszystko. A najczęściej pierwsza przerwa jest w Białym Borze przy rondzie – jest równe 100 km od domu i jest to najlepszy moment na pierwsze wyprostowanie nóg.

Jeśli kierunek wiedzie przez Bydgoszcz, mam swoje miejsce na obiad. Pod samym miastem w miejscowości Stopka znajduje się przydrożna restauracja Rożen-Skansen Stopka (przy DK 25). Wielokrotnie miałam okazję tam jeść i grillowane mięso czy kiełbaski są po prostu nie do przebicia, bez względu na porę roku, a dodatki takie jak ogórki małosolne czy niespotykany nigdzie indziej czosnkowy sos o czerwonym kolorze przynoszą kolejną radość kubkom smakowym. Cena odpowiednia do ilości i jakości.

Ostatnio sporo jeżdżę w kierunku kaszubsko-kociewskim, a tam natomiast mogę polecić sieć barów mlecznych Papudajnia. Placówki znajdują się w wielu miejscowościach tego regionu i warto sprawdzić na ich stronie, czy przypadkiem jakaś nie znajduje się na naszej trasie. Ja stołowałam się w Czarnej Wodzie (przy DK 22, trasa Chojnice-Starogard Gd.)  i w Skarszewach – jedzenie świeże, domowe, urozmaicone i w ogromnej ilości za naprawdę śmieszne pieniądze. Nawet moi koledzy z wojska czasami nie mogli podołać wielkości posiłku ;)

W centrum Polski zaś mogę polecić Restaurację Gościniec przy DW 579, dokładnie w połowie drogi między miejscowością Błonie a węzłem Grodzisk Mazowiecki autostrady A2. Domowe jedzenie, dobre ceny, a nawet możliwość przenocowania w schludnych warunkach i zrobienia zakupów w sklepie tuż obok.

Poza tym mam wiele punktów charakterystyczno-orientacyjnych, dzięki którym po prostu czuję się jak "u siebie". I tak na przykład w Bobolicach jest skrzyżowanie krajowej jedenastki z DK25 i najczęściej skręcam na rondzie właśnie na 25, by za kilkadziesiąt kilometrów minąć Zajazd Ostoja w Sporyszu z wolierami dla różnorakich zwierząt. W samym Człuchowie też skręcam w lewo, a jak wracam do domu, to w prawo, chociaż ostatnio na światłach się zagadałam i pojechałam prosto – na szczęście, bo przed zawróceniem zrobiłam małą pauzę i się okazało, że jeden słoik z przetworami nie wytrzymał i puścił. Było pucowanie bagażnika z czereśniowego kompotu ;)

Przy ładnej pogodzie, kiedy czasami już nawet nie piąty, a szósty lub ósmy bieg jest w użyciu, szkoda mi się zatrzymywać i wytracać prędkości. Spokojna i szybka droga wyzwala we mnie endorfiny. Nie to, że lubię szybką jazdę – adrenalina za kierownicą to kiepski dodatek według mnie, ale ją takie obroty silnika i takie wskazania prędkościomierza, które budzą we mnie radość życia i pełne odprężenie. Lubię przycisnąć pedał gazu, kiedy warunki na to pozwalają, kiedy czuję się dobrze i wiem, że mogę sobie na to pozwolić.

Czasem jednak zaciekawi mnie coś przy drodze, drogowskaz lub drogowy znak, dzięki któremu spuszczam nogę z gazu, a czasami zjeżdżam na przydrożny parking. Albo żeby wygrzać się na słońcu, lub zrobić śniegowego bałwana. Zapalić papierosa albo po prostu – odetchnąć, jeśli tylko mam na to czas i ochotę.


Jazda – jedna z rzeczy, która naprawdę sprawia mi radość i daje odprężenie. Prowadzenie to dla mnie przyjemne z pożytecznym, dlatego też zdecydowałam, że chcę to robić zawodowo. Klamka zapadła, przede mną wiele zmian, ogromny skok na głęboką wodę i chociaż nie potrafię pływać, za kółkiem czuję się jak ryba w wodzie, nawet w ruchu lewostronnym, i mam nadzieję, że nadchodzące miesiące przyniosą mi ogromną satysfakcję nie tylko z samej pracy, ale i właściwie podjętych decyzji. :) 

Obserwatorzy