EMIGRACJA TO PROCES
Proces długotrwały, wymagający, nie zawsze łatwy i nie zawsze przyjemny. Ale wszystko może się ułożyć: przy odrobinie dobrych chęci, solidnej pracy, szczypcie determinacji i otwartym umyśle.
Jeszcze zanim wyjechałam, Róża Wigeland napisała mi, że pierwszy rok jest na przeżycie, a potem… zaczyna się życie. Szczerze – nie wierzyłam, myślałam: ale co tu przeżywać, jadę i już. Dzisiaj tutaj muszę podziękować i Róży, i Iwonie, a także Reni. Znałyśmy się z blogów wcześniej, ale nie mogę powiedzieć, aby to były wielkie relacje i przyjaźnie. Ot, dziewczyny znajome z widzenia, może koleżanki z równoległej klasy. Moja emigracja bardzo zbliżyła mnie z nimi. Skorzystałam z doświadczeń emigracyjnych koleżanek z dłuższym stażem. I dzięki temu PRZEŻYŁAM ten pierwszy rok. Gdybym powiedziała, że było ciężko, to tak, jakbym nie powiedziała nic.
PRACA
Z tą pracą było tak, że zdałam
egzaminy do pracy jako kierowca autobusu. Ale warunkiem zatrudnienia była
wymiana prawa jazdy na irlandzkie. Nie mogłam tego zrobić, bo firma nie chciała
mi wystawić dokumentu, że mnie zatrudni, więc nie mogłam dostać numeru PPS
koniecznego do wymiany prawka. W końcu znalazłam pracę w sklepie. Miało być na
chwilę – wszak wyrobiłam PPS i wymieniłam prawo jazdy. Pomyślałam jednak, że
skoro firma już na starcie zawaliła – doskonale wiedzieli, że mam polskie prawo
jazdy, a mimo to przez cały trudny proces rekrutacji nie powiedzieli ani słowa
o wymianie, a potem po zdaniu egzaminów odmówili mi wydania listu, na podstawie
którego mogłabym wyrobić PPS jeszcze przed otrzymaniem pierwszej pracy w Irlandii
– sorry, trochę mi to nie pasowało. Postanowiłam więc zostać w sklepie, widząc w
tym szansę na naukę języka. Bo ten, jak się okazało, nie był dobry.
Przynajmniej nie tak, jak oczekiwałam po lekcjach, które miałam w Polsce.
W sklepie zostałam i jestem prawie dwa lata. Zrobiłam na siebie i dla firmy maksimum. Co było do zrobienia - zrobiłam, co było do rozwinięcia - rozwinęłam. Czas na zmiany, ale o tym na razie cicho sza.
JĘZYK
Mówiłam jeszcze w polskiej szkole językowej – jadę do Irlandii. A oni mi dali Amerykankę jako native speakera. Ja mogłam tego nie wiedzieć, ale oni powinni, że jeśli już, to powinnam się uczyć British English, ale przede wszystkim uświadomić, że w Irlandii mówi się jeszcze inaczej. Ale na pewno jest większe prawdopodobieństwo zrozumienia po nauce wariantu brytyjskiego, niż amerykańskiego.
Byłam zła, autentycznie zła na samym początku, bo poświęciłam na naukę naprawdę dużo czasu i wydałam sporo kasy, a jak przyjechałam do Irlandii, wszystko brzmiało dla mnie obco, źle, niewyraźnie. Owszem, to też konsekwencja braku osłuchania z językiem, ale czy ktoś mi to powiedział? Nie. Tylko że wtedy, te dwa lata temu miałam pretensje sama do siebie. Że może faktycznie nauczycielka w liceum miała rację, że ja to do języków talentu nie posiadam i trzeba się z tym pogodzić.
I tak się bujałam na samym początku. Dostałam tę pracę w sklepie i traktowałam, jak błogosławieństwo. Po 8-9 godzinach w sklepie wracałam do domu i odpalałam sklep online, ucząc się asortymentu. Nie miałam pojęcia, jak jest durszlak po angielsku, jak jest pościel, co do jest rug, bo w szkole na dywan mówiliśmy carpet.
I przyszła pandemia. Teraz przechodzimy do chwalenia siebie i innych. W czasie pierwszego lockdownu, na samym początku pandemii, pomyślałam, że może by warto było poszukać nauczyciela, aby nie wypaść z rytmu w czasie przedłużającej się kwarantanny. Tak też trafiłam na Panią Magdę.
Tutaj nastąpiło kilka przełomów, bo pierwszy raz w życiu usłyszałam „Ty umiesz w angielski!”. Z każdą kolejną lekcją coraz bardziej wierzyłam w pewne dobre słowa, które były jak dobre zaklęcie, a lekcje nauką nie tylko języka, ale i wiary w siebie. W końcu jak sto razy słyszysz „well done” to za sto pierwszym zastanawiasz się, że może faktycznie coś w tym jest. Z Panią Magdą, jak się w toku nauki okazało, mamy więcej wspólnego, niż można było się spodziewać, więc dostałam też naprawdę dobry trening życia na emigracji. Gdzie szukać źródeł, jak rozmawiać i… żeby się nie bać! Po naprawdę długim czasie zobaczyłam, że mimo dobrej miny, byłam przerażona – wszystko nowe. Praca, język, ludzie, kraj, miasto. Wszystko.
Po trzech miesiącach nauki i lockdownu wróciłam do pracy. Odmieniona. Czułam się pewnie, a to odczuli moi współpracownicy. Zaczęłam rozmawiać, nie tylko służbowo. Zaczęłam zadawać pytania, o wszystko, niekoniecznie o językowe sprawy, ale o te też. I nagle się okazało, że nie tylko nikt się nie śmieje, ale jak zaczynają mówić żargonem albo limerycką gwarą – sami pytają czy wiem, co dane słowo/zwrot oznacza i jak nie, to tłumaczą. Wbrew pozorom, nie czuję się gorsza, a dzięki temu, że Pani Magda też mieszka w Irlandii, zdobyłam takie komunikacyjne umiejętności, których nie mają niektóre osoby mieszkające tu kilkanaście lat – to też są słowa moich znajomych z pracy. „Natalia, jeszcze nie słyszeliśmy żadnego nie-Irlandczyka, który użyłby takiego zwrotu! Wymiatasz, wow!”.
LUDZIE
Jestem tu dwa lata, z czego ponad połowa tego czasu to czas pandemii, czyli lockdownów i ograniczeń, restrykcji, zakazów… Także choroby, bo nie ominął mnie COVID. W dorosłym życiu bardzo trudno budować jakiekolwiek głębsze relacje prywatne. Może jak masz dzieci, to poznajesz się z rodzicami w szkole. Może jak jesteś duszą towarzystwa, to gdzieś w klubie, na imprezie, ale czy tam można znaleźć prawdziwą przyjaźń, a nie tylko taką do piwa? Poza tym jaka impreza, skoro grubo ponad rok funkcjonujemy w bardzo ograniczonej rzeczywistości… Ale mimo to udało mi się nawiązać kilka serdecznych relacji oraz sporo więcej zwykłych, koleżeńskich znajomości. Owszem, większość z pracy, ale nie tylko. Dzięki konkursowi fotograficznemu nawiązałam kilka znajomości z lokalnego świata dziennikarskiego a także fotograficznego. Na jednym z kursów z pracy poznałam kilka osób, z którymi znajomość się utrzymała. To jest powolny proces i wiem, że większość z tych relacji pozostanie na poziomie serdecznego pozdrowienia na ulicy, ale po kilkunastu miesiącach bycia obcym w obcym mieście cieszy i to. Kolejny element procesu zadomawiania się ukończony. I naprawdę dostałam masę wiadomości po złapaniu COVIDA – wszystkie osoby z tego grona są świadome mojej sytuacji osobistej (nie mam tutaj rodziny, a izolacja objęła i mnie i M.) – z deklaracją pomocy. Czy zakupy, leki, cokolwiek – mogłam liczyć i na ludzi z pracy, którzy nie byli izolowani, i na Panią Magdę. Byłam praktycznie samowystarczalna, ale sama świadomość, że w razie czego jest ktoś, kto pomoże – bezcenne.
PODRÓŻE
Podróże wyglądają inaczej, niż to sobie wyobraziłam. Bo pandemia. Bo życie. Ale kiedy wklepałam w mapę wszystkie odwiedzone miejscówki okazuje się, że w moim systemie podróżowania w zasadzie nie zmieniło się nic. W Polsce miałam zjechane województwo zachodniopomorskie wzdłuż i wszerz plus oczywiście punkty rozsiane po całym kraju. Tutaj najwięcej kropek znajduje się w County Limerick i ościennych, najwięcej Claire i Kerry. Nie bez przyczyny – wszędzie tam biegnie szlak Wild Atlantic Way, a między Limerick i wybrzeżem także Shannon Estuary Way. To świetne miejscówki na popołudniowe niedzielne wypady, kiedy już jest za późno na wielkie eskapady, ale na wyjazd z miasta z kawą w termosie – jak najbardziej.
Niestety, ciągle nie wróciłam na rower. Oczywiście, czasami uda się ruszyć, ale to nie jest to, co było. Bardzo bym chciała, ale brak czasu, sił, pomysłu, towarzystwa. Ale mam duży samochód i może chociaż na Limerick Greenway wyskoczę – jest to szlak po starym nasypie kolejowym (brzmi znajomo?). W Irlandii sieć ścieżek rowerowych nie jest tak rozwinięta jak w Polsce, ponieważ na Zielonej Wyspie rowerzysta jest pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego i dotychczas w społeczeństwie potrzeba specjalnych szlaków nie była odczuwalna. Ale to się powoli zmienia… Wcześniej wspomniany odcinek to 40 km typowego szlaku rowerowo-pieszego, biegnącego wśród pięknych okoliczności przyrody. Docelowo trasa ma mieć 80 km i prowadzić z Limerick do Tralee. Już nie mogę się doczekać, chociaż podejrzewam, że ta inwestycja trochę potrwa…
PODSUMOWANIE
Trudno tu cokolwiek jeszcze dodać. Jak napisałam na początku – emigracja to proces, a on się jeszcze nie skończył. Mam wrażenie, że jeśli człowiek chce uczestniczyć w życiu społeczności i zadomowić się w nowym miejscu, to ten proces nigdy się nie kończy. Każdy dzień przynosi nowe doświadczenia, każda nowa sytuacja to nowe wyzwanie. Grunt to się nie bać i pytać. Nikt nie pogryzie, a często tym chętniej poda pomocną dłoń.
Czy tęsknię za Polską? Szczerze powiem – nie wiem. Nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć, bo pojawia się tęsknota, ale chyba bardziej za wspomnieniami, za pogodą, za bliskimi. Za Polską – po pewnych wydarzeniach i doświadczeniach – chyba nie. Przez te dwa lata odżyłam. Mogę być sobą i nikt tego nie komentuje, bo nikogo to nie dziwi, nie rusza, nie wzrusza. Każdy jest jaki jest i dopóki jest po prostu dobrym, normalnym człowiekiem, nikt nie powie Ci złego słowa.
Czy Irlandia to mój dom? TAK, bezdyskusyjnie. Wiem, że niektórzy nie rozumieli mojej decyzji o emigracji. Nagłej decyzji i radykalnej przeprowadzki, bez okresu próbnego, bez rozwiązania na chwilę. W pół roku spakowałam wszystko, zwolniłam się z wojska, kupiłam bilet w jedną stronę. Ale czułam, że tak właśnie muszę. Odciąć się od tego, co było, zacząć wszystko od nowa. Teraz, kiedy ktoś mnie pyta, kiedy lecę do domu, odpowiadam, że do domu pojadę po pracy. A do rodziców polecę, jak się skończy pandemia.
Jedyne, do czego nie przywykłam, to padający poziomo deszcz oraz to, że ten czas tak szybko upłynął! Ciągle pamiętam popołudnie na lotnisku dwa lata temu, kiedy rodzice odwieźli mnie na samolot. Przecież dopiero robiłam rocznicowe Q&A na blogu! A to już kolejny rok i niedługo będę pisać o dziesięcioleciu na Wyspie. Ale czad, co? J