...przy założeniu, że kosmos znajduje się już ponad chmurami. ;)
Nigdy nie latałam, bo wielkich interesów w świecie nie kręciłam, a podróżnicze potrzeby dzielnie, chociaż czasem miernie, zaspokajało nasze rodzime PKP. Ale skoro nawet papier toaletowy się rozwija, postanowiłam rozwinąć się i ja, w konsekwencji czego zakupiłam bilety na loty relacji Gdańsk-Cork-Gdańsk.
Lotnisko w Gdańsku miałam już wizualnie zapoznane, bo przez bywanie nań dość regularnie, mam nawet swoje ulubione miejsce parkingowe, a pierwszy lot odbyłam w towarzystwie M, więc nie miałam powodów do stresu. Byłam wręcz zrelaksowana jak kocica na wiosnę i z wielką wnikliwością wykonywałam każdy kolejny krok przeprawy odprawy. A wnikliwość była potrzebna, jak się okazało, już przy kroku pierwszym, czyli kontroli bagażu i bramce do wykrywania (nie tylko) metali. Zgodnie z instrukcjami wyjęłam z bagażu woreczek z płynami, z siebie zdjęłam zegarek i pasek od spodni. Przez M. bramka została pokonana bezproblemowo, myślę sobie więc - przecież to tylko bramka, jak w sklepie. No to przeszłam, a tu się syreny rozwyły, ludzie się patrzą, a strażnicy chcą mnie skuwać i na glebę walić... a wtedy zapikała bramka. Przed nami przechodził chłopak i jemu też pikało, ale chyba innym wskaźnikiem, bo jego obmacywali na obecność metalowych elementów, a ja musiałam wystawić łapki i pani papierkiem zebrała ślady zakazanych substancji z moich rąk i spodni. Byłam spokojna, bo z narkotykami nie mam nic wspólnego, a prochu strzelniczego też nie mogłam mieć, bo czas, jak upłynął od ostatniego użycia broni zwyczajnie uniemożliwiał pozostawienie jakichkolwiek śladów. Jedyna możliwość - świeżo zakupione przed wyjazdem spodnie, których zwyczajnie nie zdążyłam wyprać i wciągnęłam je na tyłek prosto po wyjściu ze sklepu. Na szczęście papierek włożony do maszynki wykazał, że jednak nie jestem przestępcą i puścili mnie wolno, ale z wrażenia nie założyłam paska i prawie zgubiłam te spodnie, które są przedmiotem sporu między mną a sklepem, bo sytuację zgłosiłam. Nie wiem, skąd je importują, ale wiem, że w transporcie razem z ciuchami jeździ coś jeszcze.
Potem była kontrola graniczna i pani chorąży Straży Granicznej zapytała, dokąd to się Marchev wybiera. Oczywiście o Marchvi słowa nie było, ale skoro pyta mnie, to jakby pytała Marchev, jasna sprawa. Mówię więc, że do Cork, a ona ze zdziwieniem kiwa głową i mówi "Ach, do Cork, no dobrze, dobrze..." po czym kilkukrotnie przekartkowuje mój paszport, zerka na mnie jakoś zalotnie, na głos powtarza z rozrzewnieniem moje nazwisko i znów puszcza wolno. Czuję się, jakbym przeszła etap jakiejś psychologicznej, a przynajmniej strategicznej, gry.
W sklepie bezcłowym się zgubiłam, bo układ jest zakręcony jak baranie rogi i wyszłam w zupełnie innej części terminala, niż zamierzałam. Spokój i opanowanie pozwoliło jednak odnaleźć drogę powrotną, chociaż zapewne okrężną. Po chwili byliśmy już koło naszej bramki i tu już zaczęła się nie żadna strategia, a istna zabijanka.
To, co działo się w hali odlotów, trzeba zobaczyć. Nie wierzyłam. Doprawdy uwierzyć nie mogłam w to, co opowiadali znajomi i M. Myślałam, że wyolbrzymiają, że przecież każdy jest człowiekiem i przecież nie może być aż tak źle. Myliłam się - może, chociaż przyznać muszę, że w dużej mierze do zamieszania przyczyniły się pracownice przewoźnika, które sprawdzały dokumenty i puszczały przez bramkę do samolotu. A dokładnie dwie bramki - jedna była dla osób z priorytetem wejścia na pokład, druga - dla wejścia według kolejki. Byliśmy w tej krótszej, priorytetowej, ale pracownice irlandzkiej linii zaczęły odprawiać w pierwszym rzucie osoby bez pierwszeństwa, co rozjuszyło pozostałych. Zrobiło się przeogromne zamieszanie, ludzie zaczęli się popychać, przekrzykiwać, wchodzić przed kolejkę. Po zażegnaniu konfliktu bramkowego, ruszyły biegi przełajowe przez płytę lotniska. Patrzyłam na to z mojej ulubionej pozycji - milczącej z półprzymkniętymi powiekami i śmiałam się pod wąsem półgębkiem, bo uwielbiam takie zjawiska socjopatologiczne. Miarka się jednak przebrała, gdy nie mogliśmy wejść na pokład, bo trwało jeszcze sprzątanie. Jedna z pasażerek wykrzykiwała na zmianę "SKANDAL! Ja to zgłoszę! SKARGĘ NAPISZĘ! JAK MOŻE BYĆ TAKI SYF?! JA TO ZGŁOSZĘ!". Na co spokojnie, acz stanowczo stwierdziłam, że samolot sam się nie pobrudził, a i obsługa ma lepsze rzeczy do robienia, niż rzucanie papierków pod siedzenia. Nastąpiła błoga cisza.
Kiedy już zasiedliśmy w fotelach, stwierdziłam, że czuję się jak w pociągu. Pilot postanowił urządzić nam wycieczkę objazdową po lotnisku, jeździliśmy więc kilkadziesiąt minut tu i tam, dzięki czemu mogłam zwiedzić pasy startowe, ale widziałam tylko małe światełka na obrzeżach, bo zapadła już ciemna noc. Kiedy już myślałam, że zaraz ruszymy, nadjechała odladzarka i zaczęła wykonywać na samolocie zabiegi SPA. Ostatecznie po przejażdżkach i biczach wodnych wystartowaliśmy z 45-minutowym opóźnieniem. Kręciłam filmy, bo chciałam nagrać start, a po fakcie okazało się, że mam już wszystko poza owym startem, ale mała strata, bo i tak było ciemno i praktycznie nie było nic widać. Z samej podróży niewiele pamiętam, bo zasnęłam słodko pochrapując i ocknęłam się obudzona przez M. dopiero gdy już kołowaliśmy nad Cork. Wylądowaliśmy 15 minut po czasie, więc w drodze pilot nadrobił pół godziny. Po szybkiej kontroli paszportowej mogłam wdychać świeże irlandzkie powietrze.
Powroty są trudne
Zastanawiałam się, czy to był dobry pomysł, by z Gdańska lecieć razem, a wracać samemu. Bo wiadomo, tam już miałam jakiekolwiek pojęcie o wyglądzie lotniska, do tego w Polsce to po polsku, koniec języka za przewodnika i takie tam. A w Cork przecież do odprawy musiałam podejść sama, o ile zamówienie po angielsku piwa w pubie niekoniecznie stanowi problem, tak już sytuacje problemowe jak ta na bramce mogłyby być opłakane w skutki. Ale skoro powiedziało się A, to trzeba powiedzieć B, zakasać rękawy, uczesać natkę i ruszyć w rejs powrotny. I tu była niespodzianka, bardzo pozytywna.
Cork to lotnisko małe i senne, zupełnie nieporównywalne do tego w Gdańsku, bez żadnych zawijasów i zakrętasów. Przy kontroli bagażowej była pani mówiąca po polsku i zwróciła mi uwagę, że przed przejściem przez bramkę muszę zdjąć szalik. Tym razem nic nie pikało, bo zdroworozsądkowo nie zakładałam na siebie już nic nowego, tylko same używane, świeżo wyprane rzeczy. Prostą drogą poszłam przez bezcłowy sklep do poczekalni (to się chyba hala odlotów nazywa) i z niemym zdziwieniem obserwowałam te same twarze, co tydzień wcześniej. Te same, a takie jakby inne.
Nikt się nie wpychał, nastroje dopisywały. Znów stałam w krótkim priorytetowym ogonku, za to normalna kolejka wiła się wokół całej hali, przynajmniej dwukrotnie zmieniając swój kierunek. Słychać było spokojne rozmowy, każdy pokornie czekał na swoją kolej. Bramka była tylko jedna, a kolejki rozdzielała zwykła tabliczka ze strzałkami. Przed wejściem na płytę tłum spokojnie oczekiwał na pozwolenie wejścia do samolotu, bez gróźb, pomruków i wykrzykiwania. A wiele osób to moi współpasażerowie z pierwszego lotu. Co za cudowna przemiana!
Chyba każdy zna ten obrazek: małe dziecko z ciekawskim nosem przyklejonym do szyby, podziwiające zmieniające się za oknem krajobrazy. Obudziło się we mnie takie właśnie dziecko. Droga startu samolotu wiodła wzdłuż lotniskowego terminala, więc widok był podwójnie ciekawy. A kiedy już wzbiliśmy się w powietrze, podziwiałam zieloną Irlandię z lotu ptaka. A potem z rozdziawioną japą patrzyłam na chmury, które wołały "chodź, jesteśmy takie mięciutkie!". Ciągnęły się po sam horyzont, skąpany w świetle zachodzącego słońca. Widoki bajkowe, mimowolnie się uśmiechałam sama do siebie, albo do tych właśnie chmur. To było naprawdę niesamowite. Robiłam zdjęcia, zaglądałam w dół i do tyłu na tyle, na ile pozwalało małe samolotowe okienko. I tak patrzyłam, póki się nie ściemniło, a potem zasnęłam, by obudzić się w czasie kołowania nad Gdańskiem. Wylecieliśmy spóźnieni i dolecieliśmy spóźnieni, przez ponad godzinę gnębiły nas małe turbulencje, ale zapewne miały one wpływ na to, że nie udało się uciąć tych 15 minut straconych przed startem i dolecieliśmy z takim samym poślizgiem. A w Gdańsku straciłam dobre pół godziny na kontroli paszportowej, którą pani kapral prowadziła w tempie ślimaka, bynajmniej nie wyścigowego. Potem rozsiadłam się wygodnie w drezynie Marchevkowego Ojca i... znów zasnęłam ;)
Na drugi dzień przy śniadaniu, opowiadając rodzicom o moich podbojach, stwierdziłam, że poleciałam w tę i z powrotem i nie uważam, aby podróżowanie samolotem było czymś wielce skomplikowanym i teraz to mogę już wszędzie polecieć. I chcę polecieć. Starty i lądowania są przereklamowane, a mnie nie pomaga przełykanie śliny, bo uszy i tak pozostają zatkane. Małą ulgę przynosi jedynie otwarcie ust, ale gdyby w życiu były tylko takie niekomfortowe sytuacje, to oszalelibyśmy z tego szczęścia. Pasów nie odpinałam przez całą drogę - takie było zalecenie personelu pokładowego i takie jest moje zboczenie zawodowe. Gdybym mogła, w miejskim autobusie też bym się zapinała. A teraz prześwietlam rozkłady lotów, by znaleźć jak najlepszy. Bo skoro już mam te wakacje pięć razy w roku... ;)
Okazuje się, że najodwazniejszym jest się na własnym podwórku;) chociaż ja muszę powiedzieć, że jak do tej pory dość kulturalnie udawało mi się latać, bez burd i chaosu. Gratuluję utraty kosmicznego dziedzictwa ;) dla mnie pierwszy lot był ogromnie wzruszający, w sumie do tej pory się trochę w samolocie rozrzewniam, niesamowite jest to wbijanie się w powietrze. No i chmury obowiązkowo fotografuje :))
Marhevko ja pierwszy swój lot odbyłam do obcego kraju sama z dziećmi i bez połowy bagażu, mrożąca krew w żyłach historia na spotkanie przy wódce;-P kolejny lot był w stresie bo pierwszy raz tak daleko bez dzieci, a pojutrze lecę sama i wracam sama, mam nadzieje;-) Niezły ubaw mam obserwując tłoczących się ludzi w kolejce podczas kiedy ja siedzę do samego końca przy barze sącząc cokolwiek... przecież bez odprawionego pasażera i tak nie odlecą;-)
Ja niestety nie mam okazji latać. Raz się zdarzyło i bardzo mile wspomina. Chmury też mnie zachwyciły. Do tego była fajna niespodzianka - jak startowaliśmy z Warszawy, to było buro, szaro i deszczowo. Paskudnie. Kiedy samolot wzniósł się nad chmury, to okazało się, że tam jest słońce, błękitne niebo, a chmury cudownie białe.:) Liczę cichutko na kolejną część opowieści.:)
Sukcesywnie będę pisać. Pomysły są, materiał jest, ale palce jakieś skostniałe, nie potrafią przelać tego, co w głowie siedzi :) Ale aż żal nie opisać, to je jakoś zmuszę do wspópracy :D
Pierwszy lot to nie lada przeżycie. Potem pojawia się rutyna. Wylot z Gdańska to faktycznie koszmar. Goleniowskie jest spokojniejsze;)
OdpowiedzUsuńAle z Goleniowa nie lata tam, gdzie ja chcę, Dublin za daleko :)
UsuńBrawo Ty
OdpowiedzUsuńAndrzej
Brawo ja 👍
UsuńRewelacyjnie opisany lot w kosmosie. Też kocham chmury i fotografuję ile wlezie. Lataj jak najczęściej :)
OdpowiedzUsuńNastępnym razem wezmę aparat, bo komórką te zdjęcia średnie. Oby tylko chmury były :)
Usuńwielkie WOW!!!!!
OdpowiedzUsuńWIdoki....i cxhmury.....Cośpięknego.ja nigdy nie leciałam wzdech.
Fajny opis wszystkiego;))))
Te chmury wygrały wszystko, to fakt :)
UsuńOkazuje się, że najodwazniejszym jest się na własnym podwórku;) chociaż ja muszę powiedzieć, że jak do tej pory dość kulturalnie udawało mi się latać, bez burd i chaosu.
OdpowiedzUsuńGratuluję utraty kosmicznego dziedzictwa ;) dla mnie pierwszy lot był ogromnie wzruszający, w sumie do tej pory się trochę w samolocie rozrzewniam, niesamowite jest to wbijanie się w powietrze. No i chmury obowiązkowo fotografuje :))
Dziewictwo oczywiście miałam na myśli:D
UsuńDla mnie to oderwanie się od ziemi jest bardzo ekscytujące, podobnie jak wyczekiwanie na styl lądowania :D
UsuńMarhevko ja pierwszy swój lot odbyłam do obcego kraju sama z dziećmi i bez połowy bagażu, mrożąca krew w żyłach historia na spotkanie przy wódce;-P
OdpowiedzUsuńkolejny lot był w stresie bo pierwszy raz tak daleko bez dzieci, a pojutrze lecę sama i wracam sama, mam nadzieje;-)
Niezły ubaw mam obserwując tłoczących się ludzi w kolejce podczas kiedy ja siedzę do samego końca przy barze sącząc cokolwiek... przecież bez odprawionego pasażera i tak nie odlecą;-)
No właśnie też mam anegdotki, które mogę opowiedzieć tylko przy wódce,bo do publikacji to się to nie nadaje :D
Usuńpozostaje tylko ustalić kiedy i gdzie pijemy;-P
UsuńMusi być ciepło i nie może to być sierpień :D
UsuńJa niestety nie mam okazji latać. Raz się zdarzyło i bardzo mile wspomina. Chmury też mnie zachwyciły. Do tego była fajna niespodzianka - jak startowaliśmy z Warszawy, to było buro, szaro i deszczowo. Paskudnie. Kiedy samolot wzniósł się nad chmury, to okazało się, że tam jest słońce, błękitne niebo, a chmury cudownie białe.:)
OdpowiedzUsuńLiczę cichutko na kolejną część opowieści.:)
Sukcesywnie będę pisać. Pomysły są, materiał jest, ale palce jakieś skostniałe, nie potrafią przelać tego, co w głowie siedzi :) Ale aż żal nie opisać, to je jakoś zmuszę do wspópracy :D
UsuńWow! Piękne zdjęcia. Zazdroszczę wyprawy :)
OdpowiedzUsuńByło naprawdę cudownie :)
UsuńUdało Ci się jeszcze wylecieć z lotniska im. L.Wałęsy. To mogła być ostatnia okazja :) Zawsze można się spodziewać jakiejś dobrej zmiany.
OdpowiedzUsuńSpuszczę na to zasłonę milczenia ;)
UsuńBardzo mi się spodobała Twoja relacja :) naprawdę zgłosiłaś te spodnie? :D
OdpowiedzUsuńZgłosiłam i chociaż firma stwierdziła, że moja wersja jest raczej nieprawdopodobna, dostałam spory rabat na kolejne zakupy ;)
Usuń