sobota, 25 kwietnia 2015

O poranku w kołobrzeskim porcie

Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka - u mnie sprawdza się to z fenomenalną dokładnością. Codziennie rano wstaję do pracy o 5:40, więc poranne wstawanie w weekendy wychodzi naturalnie. Nie jestem śpiochem i godzina 6:00, może 6:30 jest momentem, w którym otwieram oczy i planuję dzień - jeśli nie zrobiłam tego wcześniej. A czasami nie planuję i wychodzą spontaniczne akcje, takie jak dziś. Pogoda piękna i aż żal siedzieć w domu. Żal też kisić się w samochodzie jadąc "gdzieś", więc wymyśliłam przejażdżkę rowerową. Do realizacji brakował tylko jeden puzzel, a mianowicie - rower, którego nie posiadam. Ale ma go mama, więc co... Oczy kota ze Shreka, filmowy uśmiech numer pięć i przed ósmą raną byłam już "na trasie".
Widok na budynek Bosmanatu i wyjście z portu
Nie jeździłam całe wieki, więc żeby nie przesadzić z dystansem i zapewnić sobie szanse na samodzielny powrót, wybrałam się do kołobrzeskiego portu pasażerskiego. Po drodze cieszyłam oko zielenią parkowego runa, płuca z radością wciągały morskie powietrze, a uszy wsłuchiwały się w energiczne stukanie dzięcioła. Sielsko i anielsko, bo o tej porze prawie nie ma pieszych na ścieżce rowerowej. Nie ma jednak czarów, jak jest jazda, to nie ma zdjęć, bo się endomondo zawiesza, więc atrakcje fotograficzne były dopiero w kołobrzeskim porcie, a dokładnie pod latarnią morską i pomnikiem Komandora Mieszkowskiego.
Pomnik pierwszego polskiego kapitana portu Kołobrzeg, w tle latarnia morska
Porozglądałam się trochę, podziwiając te poranne pustki na nabrzeżu. Wpatrywałam się w kanał portowy - to mój ulubiony widok w porcie, oglądałam oznaczenia szlaków turystycznych. Kolejny raz obiecałam sobie, że w końcu przejdę cały Miejski Szlak Fortyfikacji, bo poszczególne elementy widziałam wszystkie, ale chcę porządnie przejść je wszystkie po kolei. A później znów wskoczyłam na rower i tą samą trasą, parkową ścieżką i deptakiem, wróciłam do domu, przecierając się przez całe chmary dzikich owadów oraz przez wydmy, które wyrosły na promenadzie przy plaży na Wschodniej ;) A teraz zapraszam na kilka fotek zrobionych kalkulatorem :D
Na pierwszym planie wycieczkowy statek Santa Maria. Po prawej - nowa wieża radarowa powstała pod koniec 2014 r., działa w strukturach Krajowego Systemu Bezpieczeństwa.
Po lewej, przy maszcie znad drzew wynurza się wieża Posterunku Obserwacji Wzrokowo-Technicznej i Łączności nr 15 (POWTiŁ) z radarem NUR-23 "Daniela" - dokładniej widać na zdjęciu poniżej
Zdjęcie z maja ubiegłego roku - radar NUR-23 "Daniela" - nie wiem, od jakiego czasu ta wielka "łycha" się nie kręci, wizualnie pracuje jedynie ten poziomy biały element.
Nabrzeże pasażerskie, puściutko aż miło :)
Od niedawna w mieście można zobaczyć w różnych miejscach takie znaczki - to oznaczenie nowo powstałego Miejskiego Szlaku Fortyfikacji
Wyjście z portu
Oznaczenia szlaków:
- czerwony - Europejski długodystansowy szlak pieszy E9; łączna długość 4500 km, fragment polski to ponad 700 km!
- zielony - Szlak im. Jana Frankowskiego, wielkiego miłośnika Kołobrzegu, bibliotekarza. Zaczyna się przy latarni, a kończy w Budzistowie.
- ten zatarty pionowy prostokąt to Bike the Baltic - międzynarodowy szlak rowerowy biegnący przez kraje południowego Bałtyku: Szwecję, Danię i Polskę.
Po tych skromnych 11 km czułam się zdecydowanie bardziej wypoczęta niż po całej spokojnie przespanej nocy ;) Ciesze się, że pojechałam rano, bo w dzień było bardzo parno, a teraz kropi - a ja nie lubię, jak mi coś na głowę pada. Pewnie następnym razem, jeśli się wydarzy, pojadę w drugim kierunku i zobaczę, co słychać w Ekoparku :)
Pozdrawiam!

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Stralsund - Ozeaneum und Stadt


W ubiegły weekend uczestniczyłam w, kolejnej już w mojej podróżniczej "karierze", wycieczce organizowanej przez Kołobrzeski Oddział PTTK. Już chyba łatwo się domyślić, że znów zajrzałam za naszą zachodnią granicę, a na wypad udało mi się namówić też Tomka. Tym razem celem było nadbałtyckie miasto Stralsund. Zapoznając się z historią tego miejsca dostrzegłam kilka faktów zbieżnych z historią Kołobrzegu: oba miasta w średniowieczu były lokowane na prawie lubeckim: Stralsund w 1237, Kołobrzeg w 1255 r.. Oba miasta należały do Hanzy, czyli średniowiecznego związku miast handlowych. Dzisiaj jedyną wyraźną podobizną jest to, że zarówno Stralsund, jak i Kołobrzeg, są portami południowego wybrzeża Bałtyku.
Mówiłam już, że mam małego fioła na punkcie pokryw studzienek kanalizacyjnych?
Hansestadt Stralsund - hanzeatyckie miasto Stralsund. W Niemczech do dzisiaj podkreślane są średniowieczne tradycje miasta.
Jechaliśmy nadmorską drogą, przez Rewal, Dziwnów, Międzyzdroje. Szosa jest tak usytuowana, że dzięki prześwitom na wydmach można oglądać morze. W Świnoujściu czekała nas przeprawa przez Świnę promem MF Karsibór. Przepisy wymagają, aby pasażerowie autokaru opuścili pojazd i na własnych nogach weszli na prom i z niego zeszli. I bardzo dobrze! Bo dzięki temu mogliśmy podziwiać cudne widoki. Słońce sprawiło, że woda była zachwycająco błękitna.
A mnie się ciągle nie nudzą marynistyczne motywy, przeprawy promowe, nadmorskie atrakcje. Oczywiście pod warunkiem, że są rzeczywiście morskie, a nie chińskie!
Mijanka - bliźniaczy do naszego prom, Karsibór VI. My chyba płynęliśmy Karsiborem III.
Granicę przekroczyliśmy w Gartz, po czym odpłynęłam, bo jazda autokarem nie należy do moich ulubionych zajęć. Spałam do samego Stralsundu, by ocknąć się na Rügenbrücke, czyli moście łączącym Rugię ze stałym lądem. Jest to najdłuższy w Niemczech wiszący most, a wraz z przedwojennym mostem kolejowo-drogowym Rügendamm, stanowi jedyne stałe połączenie Wyspy Rugia z lądem. Widoki rozpościerające się z mostu są iście pocztówkowe.
Plan wycieczki zakładał wizytę w Oceanarium oraz delikatne zwiedzanie. Miałam mieszane uczucia co do Ozeaneum, bo wielkim miłośnikiem ryb i innych stworzeń wodnych nie jestem. Jeszcze w autokarze się wahałam, czy pójść, czy jednak skorzystać z pięknej pogody, ale doszłam, wspólnie z Tomkiem, do wniosku, że pójdziemy i zobaczymy, ale nie będziemy trzymać się grupy i wygospodarujemy czas na spacer po porcie. I tak też zrobiliśmy, a teraz kilka ujęć z Oceanarium.
Futurystyczny budynek Oceanarium







Oceanarium jest niewątpliwie największą atrakcją Stralsundu, a być w Stralsundzie i nie pójść tam to jak być w Rzymie i nie widzieć papieża. Hm, tylko czy aby na pewno ta oceaniczna atrakcja nie jest lekko przereklamowana? Koszt biletu to 15 euro w grupie, a 16 indywidualnie. Do tej pory mam mieszane uczucia, bo ekspozycja wrażenia zbyt wielkiego na mnie nie zrobiła. Uważam, że rozmiar nie ma znaczenia, a ważniejszy jest ogólny wygląd. A wygląd był ciemny (co zapewne ma związek z zapewnieniem rybom komfortowych warunków) i ponury. Z opowieści znajomych o tym, jaka ta ekspozycja jest cudowna, bajeczna i wspaniała spodziewałam się większych fajerwerków. Wydaje mi się, że kołobrzeskie oceanarium, chociaż o wiele mniejsze, jest zdecydowanie przyjemniejsze.
Załapaliśmy się na karmienie pingwinów :)
Żeby jednak nie było wszystko na NIE, to ekspozycja jest naprawdę duża. Aby się nie zgubić i niczego nie pominąć, na podłodze narysowana jest ścieżka, po której idąc, można zobaczyć wszystko, co jest do zobaczenia. Mieliśmy niezłą zabawę, kiedy schodziliśmy "ze szlaku" i co rusz któreś upominało, że trzeba wrócić na właściwą drogę :) Pingwinki są przecudne, a leżanki w sali gigantów naprawdę wygodne. Wrażenie zrobił na mnie też tunel, w którym nad głowami pływają rybki.
Sala gigantów, na dole były wygodne fotele, na których można było się położyć i wsłuchać się odgłosy morskich olbrzymów. A sufit falował jak ocean. Wspaniałe zakończenie zwiedzania.
Mam pewien niedosyt, jednak w ogólnym rozrachunku cieszę się, że zdecydowałam się na zwiedzenie Oceanarium przede wszystkim z jednego powodu. Gdybym tego nie zrobiła, ciągle żyłabym w iluzorycznym przeświadczeniu o cudowności tego przybytku i żałowała, że nie poszłam i nie zobaczyłam na własne oczy. A tak - byłam, widziałam. Poza tym dzień był taki piękny, że nie ma co roztrząsać tematów morskich, tylko wyjść na słońce i cieszyć się iście letnią pogodą. Zapraszam!
Gorch Fock I
Przy nabrzeżu w pobliżu Oceanarium, stoi trzymasztowiec Gorch Fock I. Jego historia jest kręta i burzliwa. Na początku służył jako żaglowiec szkolny niemieckiej marynarki wojennej. W maju 1945 zatopiony przez swoją załogę właśnie w Stralsundzie. Wydobyty stał się zdobyczą wojenną ZSRR i otrzymał nazwę Towariszcz. Wszedł do radzieckiej służby, a po rozpadzie Związku Radzieckiego pływał pod handlową banderą ukraińską. Pod koniec lat '90 XX w. trafił na powrót do Niemiec i został zakupiony przez stowarzyszenie Tall-Ship Friends Deutschland, a w 2003 został przetransportowany do Stralsundu i na powrót przemianowanych na Gorch Fock.
Spichlerz podobny do tych z kołobrzeskiego portu

Kiedy nasza grupa jeszcze oddawała się przyjemnościom podglądania podwodnego świata, my już buszowaliśmy po nabrzeżu, ciesząc oko gotyckimi zabytkami oraz chłonąc ciepło, jakiego tego dnia natura nie poskąpiła. Było wręcz gorąco i słonecznie. Po małym rekonesansie poszliśmy poszukać czegoś do jedzenia. Z dość dużą dozą ostrożności zakupiłam Fischbrötchen z matiasem. Buła wyglądała imponująco, a smakowała jeszcze lepiej. Smaku nie da się opisać, to trzeba poczuć! :)
 A później wygrzewaliśmy się patrząc w morze i popijając stralsundzkie piwo.

Kolejnym punktem grupowego zwiedzania było miasto. Urokliwymi uliczkami powędrowaliśmy w stronę zabudowań franciszkańskiego klasztoru św. Jana. Obejrzeliśmy ruiny kościoła, zajrzeliśmy na uroczy dziedziniec i zobaczyliśmy klimatyczne domki. Obecnie w zachodnim skrzydle mieści się archiwum miejskie, a na dziedzińcu odbywają się koncerty.


Widoczny na pierwszym planie pomnik jest poświęcony pamięci Żydów wydalonych i eksterminowanych ze Stralsundu.
Następnym celem naszego zwiedzania był Stary Rynek z szaleńczo ozdobnym ratuszem i kościołem św. Mikołaja a także różnorodne, wzniesione w różnych architektonicznych stylach kupieckie domy. 
W centralnym miejscu Commandantenhaus z herbem w szczycie domu - dawna komendantura szwedzkiego garnizonu, wybudowany w latach 1748-51.
Ceglany dom to Kamienica Wulflama, wzniesiona w roku 1358. 
Ratusz z ozdobną elewacją oraz kościół św. Mikołaja
Stralsundzki ratusz należy do jednych z cenniejszych punktów na Europejskim Szlaku Gotyku Ceglanego, jest też ważnym świadectwem istnienia gotyku świeckiego.
Brama ratusza
Wejście na dziedziniec od strony wschodniej
Wewnętrzny dziedziniec ratusza
O kościele św. Mikołaja chciałabym napisać oddzielny wpis, bo nie da się tego opisać w kilku słowach i przedstawić na dwóch zdjęciach. Wnętrze wymaga remontu, zabytki ruchome odrestaurowania, jednak brak środków finansowych uniemożliwia przeprowadzenie wymaganych prac. Przedstawiam Wam dzisiaj tylko trzy zdjęcia - nawy głównej, figury Chrystusa z 1932 roku oraz gotyckiego portalu zachodniego.


Mieliśmy trochę czasu wolnego, który z Tomkiem wykorzystaliśmy na włóczenie się po uliczkach  i szukanie pamiątek, co wcale takie proste nie było, bo Centrum Turysty przy Dworze Artusa zamknięte zostało o 14:00, a my wyszliśmy z kościoła św. Mikołaja o 14:08. W sklepikach z pamiątkami mało było drobiazgów typowo stralsundzkich, więcej było związanych z Meklemburgią-Pomorzem Przednim i Rugią. Ale w końcu i to się udało.
Kościół św. Jakuba
Ostatnim miejscem, które obejrzeliśmy, już w drodze do autokaru, był Kościół Mariacki, a w zasadzie nie on sam, a stojący obok pomnik Bohaterów Armii Radzieckiej. Płaskorzeźba przedstawia żołnierza radzieckiego podającego dłoń cywilowi. Mundurowy stoi krok przed Niemcem, co było charakterystycznym zabiegiem mającym na celu ukazanie wielkości radzieckiego mocarstwa. Na górze pomnika natomiast umieszczone zostały symbole ZSRR: sierp i młot oraz pięcioramienna gwiazda. Monument budzi podobne kontrowersje, jak tego typu zabytki na polskich ziemiach. I trwa oczywisty dylemat: zostawić, czy przenieść? Zachować, czy zniszczyć?
Kościół Mariacki
Pomnik Bohaterów Armii Radzieckiej przy Kościele Mariackim
Dzień minął w świetnej atmosferze, grupa była bardzo zdyscyplinowana, nikt się nie zgubił, nikt się nie spóźniał na zbiórki, humory dopisywały wszystkim. Nasza Pani Przewodnik natomiast nosi w sobie ogromne pokłady niegasnącego optymizmu i cierpliwości, co udowodniła już kolejny raz (na Festiwalu Światła też przewodziła wycieczce, w której uczestniczyłam). I chociaż miłośnikiem zorganizowanych wyjazdów nie jestem, był to kolejny wypad, z którego oprócz zdjęć przywiozłam świetne wspomnienia :)

niedziela, 12 kwietnia 2015

Marchevkowo na folkowo - Lubelszczyzna

Pisząc wcześniejsze folkowe posty, chwilami nie wiedziałam, jak się zabrać do rysowania mapki. Nie przypuszczałam jednak, że dopadnie mnie aż taka niespodzianka, jak teraz. Lubelszczyzna bowiem, jak się zwyczajowo przyjęło mówić, to obszar dzisiejszego województwa lubelskiego. Myślałam – w końcu obejdzie się bez kombinacji i dorysowywania obszarów lub ich usuwania. Jakieś było moje zdziwienie, kiedy wertując literaturę, zorientowałam się, że owszem, dzisiaj "Lubelszczyzna" jest tożsama z województwem lubelskim, jednak pod względem etnograficznym już takie proste to nie jest. Okazuje się, że na obszarze zgodnym z aktualnym podziałem administracyjnym Polski można rozróżnić kilka strojów ludowych, czy też kilka ziem (chełmska czy ówczesne województwo bełskie). Pomyślałam sobie: tak nie może być i trzeba wykazać się rzetelnością. Skoro Zamość zostawiam bez komentarza, a skupiam się na Lublinie, to tak jakby pojechać do Paryża i powiedzieć, że się zwiedziło całą Francję. Okazuje się bowiem, że w swojej niedawnej wyprawie (i tej rok temu też), swoją uwagę skupiłam na folklorze ziemi lubelskiej i łukowskiej. Widać to na mapce: jasnym kolorem został zaznaczony obszar obecnego województwa lubelskiego, natomiast na czerwono – administracyjne granice tegoż województwa, utworzonego w 1474 roku przez Kazimierza IV Jagiellończyka. Podsumowując więc, można powiedzieć, że w tym wpisie zajmiemy się zachodnią częścią dzisiejszej Lubelszczyzny.
Miasto to Lublin, od czego się zowie?
Nie wiecie zjaśnić. Byliście prostacy.
Baba gruntowniej rzeczy biorąc powie:
Iż mu to imię nadali rybacy.
Bo rzekli szczupak, lub lin gdy się schwyci,
Jak nazwiem miasto: aż to lin w sieci.[1]
Odmiejscowa nazwa regionu świadczy o dominującej roli Lublina. Skąd się jednak wziął sam Lublin? Wincenty Kadłubek w swoich kronikach użył tej nazwy już w XII w. Etymologia jest jednak nie lada gratką dla historyków, ponieważ nie zachowały się żadne źródła historyczne zawierające wyjaśnienie owej zagadki. Na przestrzeni dziejów rodziły się różne pomysły i hipotezy, począwszy od fantastycznych opowieści o siostrze Juliusza Cezara, która poślubić miała Leszka III, przez domniemaną wizytę jakiegoś polskiego księcia, który na podstawie wyłowionych z Bystrzycy ryb miał nadać nazwę miastu (szczupak LUB LIN), aż po wierzenia w istnienie księcia Lublina, potomka Polacha, żyjącego tysiąc lat przed Chrystusem.
Podstawa językoznawcza nazwy Lublin posiada formę dzierżawczą, wyrażającą przynależność czegoś do kogoś, jak szereg nazw starszych polskich ośrodków. Nazwy te były tworzone od imion założycieli, czy też posiadaczy grodu, przez dodanie końcówki: -ów lub -in albo zmiękczenie spółgłoski. Stefan Warchoł przyjął, że nazwa Lublin może pochodzić od imienia męskiego Lubla, w jego skróconej, zdrobniałej postaci. Zdrobnienie dotyczyć miało dwuczłonowego imienia staropolskiego typu Lubomir, Lubosław czy Lubowid. Także w języku czeskim występuje imię Lubla. Istnieją miejscowości, w których widoczny jest pień lubl- np.: Lubla, Lubliniec, Lublinek, Lublinów. Imię Lubla w swojej staropolskiej, zdrobniałej postaci złączyło się z przyrostkiem dzierżawczym -in, dając nazwę Lublin. Zygmunt Sułowski wyraził przypuszczenie o łączeniu Lublina z imieniem Lubel (Lubelnia), w analogii do stosunku nazw Wróblin, Wróbel. Założycielem czy właścicielem Lublina w zamierzchłych czasach mógł być człowiek o imieniu Lubel czy Lubla.[2]
Chociaż Lubelszczyzna jest obszarem stosunkowo dużym, przez co można wyróżnić kilka odmian strojów ludowych tego regionu, największą sławę i rozpoznawalność zdobył strój krzczonowski. Na uwagę zasługuje fakt, że mimo występowania na dość niewielkim obszarze, obecnie uznawany jest za typowy strój lubelski. Strój krzczonowski był jedynym elementem odróżniającym ludność go noszącą od sąsiadów, wszystkie inne aspekty kultury były wspólne. No, może jeszcze poza jednym szczegółem ;) Mieszkańcy Krzczonowa nazywani byli... nurkami. Lubelscy arianie mieli bowiem swoją siedzibę w Krzczonowie, a ich chrzest polegał na bezpośrednim zanurzeniu się w wodzie. :)
Kobiecy strój składał się z nakrycia głowy, koszuli, gorsetu i kaftana z ogonkiem, a także spódnicy z zapaską oraz obuwia. Biżuteria była nieodłącznym atrybutem prawdziwej damy.
Tak jak w innych regionach, także na Lubelszczyźnie rodzaj noszonego nakrycia był zależny od stanu cywilnego. I tak panny albo nie przysłaniały włosów niczym lub wplatały w nie kwiaty oraz błyszczące spinki i inne ozdoby, także wstążki. W związku z tym Marcheva swoją natkę przystroiła kwiecistym wiankiem. Młode mężatki nosiły natomiast humełkę, czyli lipową obręcz owijaną szmatką. Ale nie szmatką do wycierania kurzu, tylko specjalnym pasem tkaniny ozdobionym pasami w kolorach czerwonym, białym i niebieskim oraz haftem i wąską koronką :)
Koszule, początkowo lniane, z biegiem czasu zastąpiono bawełnianymi. Miały duży wykładany kołnierzyk oraz szerokie rękawy wszywane w wąskie mankiety. Koszule ozdabiane były haftem umieszczanym na kołnierzyku i rękawach. W hafcie krzczonowskim dominowały kolory biały, czerwony, niebieski i żółty.
Gorsety pojawiły się dopiero w drugiej połowie XIX w. Szyte były z czarnego aksamitu lub weluru. Zdarzały się też w kolorze wiśni i fioletu. Ściśle opinały kobiecą kibić, a poniżej talii doszyte miały 15 języczków opadających na biodra. Były bogato zdobione wstążkami i tasiemkami z różnymi motywami. Ozdoby zawsze jednak były rozkładane symetrycznie w formie pasów o różnej szerokości.
Zainteresował mnie kaftan z ogonkiem, a właściwie... sam ogonek :) Zaczęłam się zagłębiać w temat i okazało się, że owy ogonek to nic innego jak nieco dłuższy i zaokrąglony tył.
Powszechne były spódnice z gładkich tkanin w stonowanych barwach, najczęściej w odcieniach koloru niebieskiego, czerwonego i zielonego. Na spódnicę natomiast naszywano wstążki i tasiemki w różnych barwach. Dół wykończony był podmurówką, czyli szerokim pasem z ciemnego aksamitu, mającym usztywnić i wzmocnić ten element stroju.
Obuwie kobiece stanowiły trzewiki sięgające połowy łydki na dość wysokim obcasie. Młode dziewczęta i kobiety sznurowały je czerwoną i zieloną tasiemką, natomiast starsze panie używały tasiemki w jednym kolorze.
Korale, co jest nowością, wykonane były z dętek. A dętki to nie dzisiejsze dętki, a szklane i puste w środku, bardzo lekkie, wielokolorowe, łatwo tłukące się koraliki.
Tradycyjny męski strój krzczonowski składał się z różnorakiego nakrycia głowy, obowiązkowej koszuli i kaftana, sukmany, spodni, pasa i obuwia. Najpopularniejszym nakryciem głowy, noszonym niezależnie od pory roku był słomiany kapelusz. Marchevek ma takowy, ozdobiony w sposób typowy dla kawalerów: czarną (lub granatową) wstążką lamowany brzeg ronda oraz opasana główka. Sztuczne kwiaty (a niekiedy pawie pióra) przypięte do kapelusza po lewej stronie wskazywały na stan cywilny noszącego go młodzieńca. 
Zimą noszono magierki (ślachmyce), czyli czapki robione na drutach z białej wełny z wrabianymi wzorkami w kolorze czerwonym i niebieskim oraz czapki śpiczaste, czyli stożkowate czapki z ciemnego baraniego futra. Lniane białe koszule noszono wypuszczone na spodnie. Miały one proste rękawy wszywane w mankiety.
Kaftany sięgały pasa, a szyte były z czarnej satyny. Przody kaftana, kołnierzyk i mankiety, a także bardzo często dolna krawędź, zdobione były pasami weluru, a te ozdabiane były wstążkami i tasiemkami lub wyszywane stebnówką.
Odświętnie mężczyźni nosili sukmany, czyli długie okrycie wierzchnie z ciemnobrązowego sukna, dopasowane w talii ze stojącym kołnierzem. Posiadały 16 dużych mosiężnych haftek, jednak zapinano tylko jedną lub dwie w pasie.
Noszenie pasów welurowych stało się modne dopiero po I wojnie światowej. Miały one szerokość 9-12 cm i długość odpowiadającą obwodowi pasa (pamiętacie, że we wcześniej omawianych strojach pasy miały kilka metrów długości?). Zapinano je na haftki, a miejsce zapięcia było przysłonięte szlufką.
Spodnie były ciemne, najczęściej czarne. Na zewnętrznych szwach po bokach nogawek naszywano czerwony lub zielony sznurek. Spodnie wpuszczano w buty z cholewami.
Owe buty posiadały w okolicach kostki harmonijkę, a na obcasach miały przybite metalowe podkówki. Obuwie to pochodziło najczęściej z Tyszowców, a nabyć je można było na targach i jarmarkach.
Nowy Rok (1 I)
Sąsiedzi składali sobie życzenia. Robili to również mali chłopcy chodząc po szczodrakach. W okolicach Spiczyna chodzono po nowym chlebie i śpiewano „Nowe lato, szczodre lato”. W Skierbieszowie praktykowano zwyczaj obrzucania się ziarnem, mówiąc: „Siejem, wiejem, posiewamy, z Nowym Rokiem pozdrawiamy”.  
Św. Błażeja (3 II) Święcono wtedy błażejki – jabłka i małe świeczki owijane pasemkami lnu. Jabłka pomagały na ból gardła. Jedzono je lub przykładano pod szczękę.  
Św. Agaty (5 II) Święcono wtedy chleb, wodę i sól. Ta ostatnia miała chronić przed pożarem i oczyszczać wodę w studni. Symbolizowała mądrość. Chleb, woda i sól św. Agaty chroniły ciężarne kobiety przed stratą dziecka.
Popielec 
W okolicach Łosic i Białej młodzież przygotowywała bałwana z grochowin. Woziła go na dwukołowym wózku po wsi, przebrana za Cyganów lub żebraków. Nosiła ze sobą napełnione popiołem pończochy na kijach lub garnki z popiołem. Chodzili po domach, zbierając podarki. Tych, którzy im coś podarowali, dotykali po głowie kijem, tym, którzy im poskąpili, rozbijali dzban z popiołem w izbie. Potem bałwana niszczono, a z darów przygotowywano ucztę. Tego dnia należało wypić wódkę, aby wypłukać pozostałości zapustów. Zwyczaj ten zwał się popłuczynami
Śródpoście, przebijanie postu 
W połowie postu młodzi chłopcy płatali figle, zwłaszcza tam, gdzie mieszkały dziewczęta. Wrzucali do izby garnek z popiołem – hładyszkę, wpuszczali wróbla do domu, smarowali okna słoniną, rozbierali wozy i wciągali je na dach. Do dziś na południowym Podlasiu maluje się przystanki PKS-u lub umieszcza napis „Śródpoście”.
Błachowiszczenie 25 III (wg kalendarza juliańskiego 6 IV) 
Na Podlasiu pieczono busłowe łapy – ciasto w kształcie nóg bociana. Wkładano je w bocianie gniazda, aby zapewnić szybkie nadejście wiosny i pomyślny przebieg prac gospodarskich. Aby zaś zapewnić urodzaj na polu, obdarowywano gospodarza ciastem w kształcie sierpa, brony lub pługu. Młode dziewczęta dostawały ciasto – ludzką nogę (by dobrze chodziły) i łapę bociana (by prędko wyszły za mąż).
Niedziela Wielkanocna, Wełyk Deń
Z tym dniem wiązało się wiele zwyczajów, np. skorupki jajek rozrzucano po domu, pod pierwszy snop siana, po polu, zagonach kapusty, na kurze grzędy, aby chronić się przed robactwem, myszami i na urodzaj. Święcone surowe jajka dawano krowom, by były mleczne i toczono po grzbietach bydła, by było zdrowe. Słoniną smarowano krowom chore wymiona, ludziom ręce i nogi, by nie pokaleczyć się przy żniwach, chowano do skrzyni, by świnie dobrze się chowały. Sól sypano do studni, by woda była czysta. Kości ze święconki dawano psom przeciw wściekliźnie, zakopywano w ziemi przeciw kretom, chowano pod krokiew jako środek przeciw piorunom. Okruchy święconki zostawiano dla myszy. Po zjedzeniu miały im przestać rosnąć zęby. Aby ziemniaki dobrze obrodziły, kawałek chowano na zagonie. Po zachodzie słońca nie jedzono święconki, by nie zapaść na kurzą ślepotę. Nie zamiatano, by kury nie rozgrzebywały grządek. Nie spano w dzień, by nie bolała głowa przez cały rok. Nie pito wody, aby wciąż jej nie pragnąć. 
Lany poniedziałek, dyngus, śmigus, lejek 
Jak głosi legenda, Żydzi oblali wodą Matkę Boską i  do dziś wszyscy się oblewamy na pamiątkę tego zdarzenia. W niektórych miejscach polewano się jeszcze we wtorek, by lato nie było suche, a nawet w pierwszą niedzielę po Wielkanocy.
Zażynki (żniwa)  rozpoczynano na głos przepiórki, zawsze w sobotę, w dniu poświęconym Matce Bożej. Koszenie rozpoczynał gospodarz, czyniąc znak krzyża i mówiąc  „Boże, dopomóż!”. Pierwszy skoszony snop był przechowywany aż do Wigilii. Na zakończenie koszenia zostawiano garść nieskoszonego zboża zwanego kozą. Przystrajano go polnymi kwiatami i związywano u góry powrósłem. Starano się go oczyścić z chwastów, zasiać ziarno, bo w tym miejscu w przyszłym roku miał być urodzaj. Po przygotowaniu kozy następował zwyczaj jej oborywania. Żniwiarze ciągnęli gospodarza za nogi kilka razy wokół kozy, dopóki im nie obiecał poczęstunku.

Andrzejki, Jędrzejki (29 XI)
Dla panien był to wieczór wróżb, zbierały się i wspólnie piekły placki nazywane andrzejkami, kukiełkami lub gomułkami. Każda przynosiła garść mąki lub żyta, które mieliła w odwrotną stronę niż zwykle, czyli w lewo. Do mąki dodawały wodę z wiadra przy studni przyniesioną ustami. Potem piekły placki w piecu, podkładając drewnem skradzionym sąsiadom. Gotowe placki każda znaczyła swoim imieniem, smarowała tłuszczem. Gdy wszystkie dziewczęta ułożyły swe placki na wieku dzieży albo maglownicy, wpuszczały do izby psa. Której placek zjadł najpierw, ta pierwsza miała wyjść za mąż. Której złapał i uciekał z nim do drzwi, tej też szykowały się rychłe zaślubiny. Której nadgryzł, tę porzuci kawaler, z której wyrobem schował się pod łóżko, ta umrze.

Wigilia
W ten dzień poszczono, a po zachodzie słońca nie pracowano ciężko, a przede wszystkim przygotowywano wieczerzę wigilijną i dekorowano wnętrze chaty. Tradycyjną dekoracją był pająk.
Wykonywano go z bibuły, fasoli i słomy, zawieszano u sufitu. Dawniej wieczerzę wigilijną spożywano z jednej miski. Składała się z nieparzystej liczby potraw (wyjątkiem była liczba dwanaście) z pola, z lasu, z łąki i z wody. Wigilia była również dniem wróżb i przesądów. Rzucano również do sufitu kutię i groch, im więcej się przykleiło do pułapu, tym obficiej miało obrodzić w następnym roku. Na Podlasiu kilkakrotnie zamiatano chatę, aby pszenica była czysta. Podczas wieczerzy wigilijnej nie wolno było odkładać na stół łyżki, gdyż groziło to bólami krzyża. 
Gody (Boże Narodzenie, 25 XII)
Dzień ten spędzono w gronie rodzinnym, jedynie rano udawano się do kościoła. Nie spano w dzień, aby zboże nie zalegało na polach, nie brano słomy do ust, aby nie bolały zęby.
Św. Szczepana (26 XII)
Rano dziewczęta sprzątały izbę ze słomy. W niektórych wsiach myto się w wodzie, do której dodawano srebrną albo złotą monetę, trochę opłatka i nieco sianka ze stołu wigilijnego, aby zapewnić sobie bogactwo i zdrowie na cały rok. Po domach chodzili połaźnicy, składający życzenia domownikom. 
Dialog bożonarodzeniowy (dijałóg, diałog) wywodził się jeszcze ze średniowiecza. Miał charakter misteryjny. Praktykowano go głównie na południowej Lubelszczyźnie, odgrywając sceny biblijne: Adam i Ewa w Edenie, Zwiastowanie, adoracja Dzieciątka, pokłon Trzech Króli, ich spotkanie z Herodem, rozkaz rzezi niewiniątek. 
Szczodry wieczór (Polacy), Bogaty wieczór (Rusini) (Sylwester, 31 XII) 
Był to dzień wróżb. Co robiło się w szczodry wieczór, to robiło się przez cały kolejny rok. Tak więc starano się weselić, wdziać nowe ubranie, dobrze jeść, mieć coś pożyczonego od sąsiadów, samemu nie pożyczać. Panny na wydaniu rankiem wychodziły przed dom i podrzucały widłami słomę. Z której strony nadleciały ptaki, z tej miał nadejść przyszły mąż (kruki i sowy zapowiadały wdowca). W niektórych wioskach otulano drzewa słomą, aby obrodziły latem. Często przebierano się za Stary i Nowy Rok oraz składano życzenia chodząc po domach. Przebrania były różne: od tabliczek z napisami „Stary Rok” i „Nowy Rok” po sztuczne garby i brody oraz papierowe czapki.
Lubelską kuchnię regionalną charakteryzują silne akcenty kresowe i białoruskie. Słynie m. in. z różnego rodzaju pierogów. Legenda mówi, że pierogi na Lubelszczyznę sprowadził św. Jacek, który karmił nimi ubogich. Tradycyjne potrawy przygotowywane są z mąki, kaszy gryczanej i jaglanej. Mówiąc o lubelskich kulinariach nie można pominąć także różnorakich miodów oraz sękaczy i korowajów (lokalnych kołaczy). Z domu rodzinnego znam pierogi z ciasta drożdżowego z nadzieniem z kaszy gryczanej i gotowanych ziemniaków. Przysmak ten na Pomorze Zachodnie przywiozła moja babcia po kądzieli, pochodząca z Suśca Tomaszowskiego.
Cebularz
Podczas niedawnej wizyty w Lublinie miałam okazję spróbować tradycyjnego cebularza, czyli pszennego placka pokrytego cebulą wymieszaną z makiem. Wyrób ten wywodzi się z kuchni żydowskiej. Od 2007 roku wpisany jest na Listę produktów tradycyjnych, a od 2014 roku chroni go unijne prawo jako produkt regionalny.
Gryczak – po lewej wersja słona, po prawej  – słodka.
Kolejnym lubelskim przysmakiem jest gryczak. Jest to produkt na wzór ciasta, chociaż nie do końca. Farsz jest niejednolity i można rozróżnić jego składniki, z których głównym jest oczywiście kasza gryczana. Występuje w wersji na słono i na słodko. Mnie do gustu przypadła wersja słona, ale nie ma co się dziwić  – ze słodyczy najbardziej lubię śledzie ;) A Sava  – boczek ;)
Kowalstwo na Lubelszczyźnie zdobyło największą popularność w XIX w. Kowale byli jedynymi dostawcami narzędzi gospodarskich. Oprócz tego zajmowali się także wyrobem różnorakich okuć, krat, a także zawiasów, które przybierały geometryczne, ciekawe kształty. Wykonywano też metalowe krzyże, a także przydrożne drewniane krzyże i kapliczki.






Najstarszym lubelskim ośrodkiem garncarskim był Międzyrzec Lubelski  – od 1558 r. Zapotrzebowanie na wyroby garncarskie było bardzo duże nie tylko na wsi, ale także wśród mieszkańców miast  – w dużej mierze wśród burżuazji. Miejscowi garncarze wyjeżdżali na szkolenia do Lwowa, a nawet pobierali nauki od rzemieślników przybyłych aż z Galilei! Garncarze zajmowali się nie tylko wyrobem naczyń i innych przedmiotów użytkowych, ale też zabawek oraz krzyży i kapliczek.



Lubelskie budownictwo opierało się na sosnowych balach. Chałupa założona była na planie prostokąta i składała się z trzech pomieszczeń: izby mieszkalnej, środkowej sieni i komory. Podłogę stanowiła gliniana polepa. Dachy kryto słomą.
Wyposażenie wnętrza zależało od zamożności właściciela. W izbie mieściła się kuchnia i piec chlebowy. Do stołu siadano tylko przy specjalnych okazjach i dużych uroczystościach. Także odświętne ubrania miały swoje miejsce w kolorowych skrzyniach. Odzienie codzienne wieszano na kołkach.
Plastyka obrzędowa ściśle powiązana jest z religią i ludowymi wierzeniami. Z okazji różnych świąt wykonywano tradycyjne rekwizyty mające wzmocnić świętowanie i umożliwić kultywowanie tradycji. Do takich przedmiotów należy m. in. gwiazda bożonarodzeniowa oraz drewniana szopka zawierająca figurki świętej Rodziny, Heroda, Śmierci oraz Żyda. Z Wielkanocą, jak łatwo się domyślić, powiązane są zaś zdobione jaja: pisanki i kraszanki. Powszechna na Lubelszczyźnie technika batikowa polegała na pisaniu wzorów roztopionym woskiem. Po I wojnie światowej pojawiła się technika wydraptwania wzorków na powierzchni malowanego jajka. Także świeckim zwyczajom towarzyszyły różnorakie atrybuty. Do najpopularniejszych należały dożynkowe wieńce wyplatane wspólnie przez całe społeczności z różnych gatunków zbóż.
Plastyka zdobnicza opierała się przede wszystkim na papierowych ozdobach wnętrz. Izby dekorowano pająkami, które już znacie z Łowicza. Lubelskie pająki kuliste różnią się jednak od tych łowickich, ponieważ ich podstawą są... ziemniaki, w które wbija się różnej długości słomki zakończone papierowymi kolorowymi kwiatkami. Pająki innego rodzaju składały się z kilku warstw plecionej w różne kształty słomy ozdobionej kolorowymi papierami. Powszechne były papierowe kwiaty wykonywane z kolorowej bibułki. Różnego rodzaju ozdoby choinkowe też wykonywano z kolorowych papierów i słomy.
Lubelszczyzna niewątpliwie jest najbogatszym, z dotychczas omawianych, regionów pod względem ilości i różnorodności tańców ludowych. Tańce różnią się od siebie tempem i ilością kroków, to nowość, bowiem dotychczasowe poznane tańce regionalne były raczej zbliżone do siebie pod względem dynamiki. 
Pierwszym i najbardziej charakterystycznym tańcem lubelskim jest mach. Jest to taniec weselny, a wyjątkowym czyni go fakt, że dzieli się go na dwie części. Pierwsza jest spokojna, pozwala partnerom na okazanie czułości i wzajemnego szacunku. Druga część charakteryzuje się dużą dynamiką i różnorodnymi figurami wymagającymi od partnerów dużej sprawności.
Walczyk lubelski to taniec najspokojniejszy, opierający się na falowaniu oraz rozkołysaniu. Dużą rolę przywiązuje się w nim do kontaktu wzrokowego partnerów. W tym tańcu panna młoda wyraża smutek po pożegnaniu stanu panieńskiego.
Do tańców weselnych zalicza się też cygan, poprzedzający wniesienie panny młodej do domu męża. Para młoda prowadziła taniec, w którym dominował krok polski oraz cwał boczny. Tańczący poruszali się po kole, wykonując najróżniejsze figury i często przytupując.
Dość wesołym i łatwym tańcem była osa, która przez Oskara Kolberga uznana została za rodzaj krakowiaka, natomiast muzyk Zygmunt Todys uważał osę za kozaka.

Lubelska muzyka ludowa jest zróżnicowana pod względem rytmicznym oraz obfita melodycznie. Występują różne tempa oraz zmienia się dynamika. Przez wieloletni tylko słuchowy przekaz melodii, muzyka ulegała zmianom i dzisiaj poszczególne utwory mogą brzmieć zupełnie inaczej niż 100 lat temu.
W kapelach ludowych występowały skrzypce i bastela oraz różne fujarki i piszczałki. Pojawiał się także bębenek. Z biegiem lat kapele zasilać zaczęły klarnet, flet czy puzon. Było to konsekwencją m. in. służby wojskowej, w czasie której mężczyźni mieli okazję nauczyć się grać na instrumentach dętych.
Pieśni ludowe opisywały ludzkie potrzeby oraz uczucia, jednak ich słowa dotyczyły także życia i codzienności. Autorzy tekstów nie zapominali także o zwyczajach, a także pracy wiejskiej ludności.

Aktualnie notuje się odrodzenie muzyki ludowej dzięki folkowym kapelom. Do jednych z popularniejszych na Lubelszczyźnie należy Rokiczanka – to kilkunastoosobowy zespół z Rokitna, składający się z kapeli i wokalistów. Poniżej zamieszczam klip do pieśni Lipka, który został nakręcony m. in. w Muzeum Wsi Lubelskiej w Lublinie.


"Przewodniczący sądu diabelskiego na znak swojej bytności położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał."
Podanie o Sądzie Diabelskim jednym z głośniejszych epizodów z dziejów lubelskiego Trybunału Koronnego. W roku 1637 w Trybunale toczył się proces ubogiej wdowy z bogatym magnatem. Sędzia rozpatrujący tę sprawę wydał wyrok korzystny dla magnata, niesprawiedliwie krzywdzący wdowę. Rozżalona kobieta zawołała z wielkim uniesieniem, że gdyby ją diabli sądzili, a nie ludzie, to sprawiedliwszy wyrok by wydali. Tej samej nocy pisarz trybunalski usłyszał ruch pojazdów przed gmachem, a po chwili na schody weszli nieznajomi sędziowie w pąsowych szatach. Kazali sobie otworzyć salę rozpraw, po czym obsiedli stół prezydialny i wywołali sprawę wdowy. Jeden z nich stanął jako obrońca oskarżonej wdowy. Przestraszony pisarz zauważył, że spiczaste rysy i złe oczy sędziów mają w sobie coś diabelskiego, a ich krucze włosy maskują ukryte rogi. Istotnie byli to szatani, których Bóg zesłał na powtórne osądzenie sprawy.
Zaczęło się rozpatrywanie akt. Oskarżyciel opisywał przychylnie pretensje magnata. Popłynął wodospad fałszywych słów. Kiedy przebrzmiał ich kuszący dźwięk, sędziowie udali się na naradę. I oto pisarz struchlał, usłyszał bowiem wyrok na korzyść wdowy, a wtedy Chrystus Trybunalski zapłakał krwawymi łzami nad złością ludzką od szatańskiej gorszą i odwrócił głowę. Przewodniczący sądu diabelskiego, na znak swojej bytności, położył na stole rękę i wypalił na blacie jej ślad. Po zatwierdzeniu wyroku czarty szybko opuściły Trybunał.
Nazajutrz wiadomość o nocnej wizycie w Trybunale rozeszła się szybko po mieście, gromadząc na Rynku trwożne tłumy ciekawych. Niesprawiedliwi sędziowie, spiesząc na nową sprawę, na oczach urągającego im tłumu, połamali nogi na schodach trybunalskich. Widząc w tym dopust obrażonego Boga, zgromadzeni wezwali kapłanów i Cudowny Krucyfiks został procesjonalnie przeniesiony do kaplicy w Kolegiacie, gdzie odbyło się uroczyste nabożeństwo błagalne.
Gdy po upływie dwustu lat Kolegiatę św. Michała przeznaczono do rozbiórki, pamiętny Krucyfiks zawitał do Katedry i gości tam dotąd w zacisznej kaplicy Przenajświętszego Sakramentu, w otoczeniu mnóstwa wdzięcznych serc ludzkich z wszystkich czasów, przypominając wiernym dawny Cud w sali Trybunalskiego Sądu. Zabytkowy stół z wypalonym śladem diabelskiej ręki zachował się dotąd i bywa oglądany przez wycieczkowiczów w muzeum na Zamku Lubelskim.[3]
Sava jest niezastąpiona :) Wycinankę można pobrać TUTAJ.


  1. Lubelszczyzna jest historyczną częścią Małopolski, a Lublin jest największym po Krakowie małopolskim miastem.
  2. Lublin jest jednym z 3 miast w Polsce (obok Gdyni i Tych), w którym jako środki komunikacji miejskiej kursują trolejbusy.
  3. Od dwudziestu lat na lubelskim Starym Mieście lub Deptaku można spotkać Klikona, czyli krzykacza miejskiego:
Klikon to zawód średniowieczny. Jego rola polegała na obwieszczaniu ważnych uchwał rady miasta czy informowaniu o ważnych wydarzeniach grodu. Teraz te funkcje pełnią środki masowego przekazu. A klikon? Teoretycznie nie musiałaby istnieć. Praktycznie ciężko sobie wyobrazić ważne uroczystości w Lublinie bez miejskiego krzykacza.[4]

Lubelszczyzna ma do zaoferowania wiele. Jest także moim urlopowym celem i marzeniem od wielu, wielu lat. Bo chociaż dzisiaj opowiedziałam tylko o tej środkowo-zachodniej części, cały ten region jest ciekawy i warty poznania. Moje korzenie sięgają bajecznego Roztocza, Zamość też jest miastem o niewątpliwym uroku. Jak dotąd odwiedziłam tylko Lublin, chociaż jest postęp  – w ciągu roku zajrzałam tam dwa razy. Były to co prawda krótkie wizyty, ale od czegoś trzeba zacząć ;) Dlatego dzisiaj odsyłam Was do wpisu zeszłorocznego, w którym zawarłam całą esencję mojego pobytu, a poniżej dodaję kilka słów o Muzeum Wsi Lubelskiej, które odwiedziłam przed Wielkanocą :)
Greckokatolicki zespół sakralny z cerkwią z Tarnoszyna
Skansen skupia na swoim terenie obiekty z terenu byłego województwa lubelskiego. Znajdują się tu zagrody z różnych wsi, a także wiatrak oraz grekokatolicka cerkiew. Mam wrażenie, że gdyby nie translokacja zabytków, dzisiaj z wielu z nich nic by nie zostało. Chociaż skansenowi daleko jest do doskonałości i można znaleźć wiele niedociągnięć, a nawet zaniedbań – wychodzę z założenia, że lepiej niech będzie jak jest, niżby miało nie być nic. Myślę, że warto tam zajrzeć, tym bardziej że to jeden z nielicznych skansenów, które leżą na terenie miasta, a nie poza nim i można do niego dotrzeć komunikacją miejską.
Tekst
Marchevka i Sava przy wykorzystaniu następujących źródeł:
  1. Doradcasmaku.pl;
  2. L. Gnot, Lubelszczyzna. Dzieje, ludzie, krajobrazy.
  3. H. Gwarecki, J. Marszałek, T. Szczepanik, W. Wójcikowski, Lubelszczyzna. Przewodnik;
  4. Interklasa.pl;
  5. Koziolek.pl;
  6. J. Litko, L. Piłat, Tańce lubelskie;
  7. Lublin. Przewodnik, Praca zbiorowa;
  8. Lublin.eu;
  9. Magiczny-Lublin.pl - bezpośredni cytat [4];
  10. Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi;
  11. M. Nowak, J. Nowak, Regiony Polski. Lubelszczyzna;
  12. E. Piskorz-Brenekowa, Polskie stroje ludowe, t. I.;
  13. TeatrNN.pl;
  14. TNN.pl - bezpośredni cytat [1];
  15. Urząd Miasta Lublin - bezpośredni cytat [2] i [3];
  16. Wikipedia.org.
Redakcja tekstuSava

Materiały graficzne
Ubrania państwa Marchevków – Sava:

Strój damski:
- wianek – sklep internetowy z folkowymi strojami po znacznych modyfikacjach;
- koszula – projekt autorski, haft lubelski;
- zapaska – sklep internetowy z folkowymi strojami;
- spódnica – sklep internetowy z folkowymi strojami;
- gorset – sklep internetowy z folkowymi strojami;
- trzewiki – sklep internetowy z folkowymi strojami;
- korale – projekt autorski.

Strój męski:
- kaftan – projekt własny, haft lubelski;
- kapelusz, buty, spodnie – sklep internetowy z folkowymi strojami;
- pas – haft lubelski;
- koszula – projekt autorski;
- kokarda – polalech.pl.

Nagłówki – Sava.
Wycinanka – Sava.
Zdjęcia – Marchevka.
Mapka konturowa – Marchevka.

Serdecznie dziękuję Kneziostwu za atrakcji lubelskich moc! :) :)


Obserwatorzy